poniedziałek, 27 stycznia 2014

istota gnicia z myslami.



Prędzej, więcej, kreatywniej co dzień rano pod tymi hasłami, jakie współczesność wypisała na sztandarach, zaczynam nawalankę z rzeczywistością. Pracuję, żeby zarobić i żeby dorobić, a także by jeszcze nadrobić to, czego nie dorobiłem. 
Zresztą to nie tylko kwestia pieniędzy, lecz także stylu życia. Wiem przecież jako człowiek nowoczesny, że praca oznacza coraz częściej wiele rozmaitych aktywności, nawet na jednej posadzie. 
W tej gonitwie nie wolno zatrzymać się na poboczu; kto odpadnie, ten przepadnie. 

Cały czas jestem w biegu i zauważyłem, że wszystko, czym dysponuję telefon komórkowy, kawa na wynos, operator sieci telefonicznej umożliwiający rozmowy w metrze wszystko to stworzone jest po to, żebym nie musiał się zatrzymywać. 

W tym kieracie najbardziej uciążliwe i konkurencyjne wobec projektów okazuje się życie, a przynajmniej to, co do niedawna za nie uważaliśmy. Miłość ogranicza dyspozycyjność, uniemożliwia kreatywność; nie ma na nią czasu. Emocje, radzą eksperci, zamień w transakcje, związek to też projekt, tyle że uboczny. 
Również dzieci stanowią konkurencję, chcą twego czasu i uwagi. Trzeba więc walczyć z tym, by projekt dziecko nie stał się zbyt czasochłonny. 
Wiem przecież, że wobec realnych nieszczęść ludzi, wobec wojen, głodu, nędzy, tyranii wszystkie te nasze zagubienia i zakręcenia są luksusowe. Stanowią przedmiot zazdrości miliardów ludzi, którym klasy średnie w krajach rozwiniętych jawią się królami baśniowych krain. 

Któż nie chciałby zwolnić tempa, zwłaszcza że i tak nikt nie nadąża za zmianami? W tym pragnieniu spokojniejszego życia kryje się trafne rozpoznanie: dobre społeczeństwo i dobra polityka potrzebują opieszałości, bezinteresownie spędzanego czasu oraz nieróbstwa. 

To myśli stare, co nie znaczy martwe. Wiemy od historyków i filozofów, że najważniejsze odkrycia naukowe, które formują nasze życie, wzięły się z bezinteresownego i pochłaniającego czas zainteresowania światem, z pragnienia, by zrozumieć to, co jest wokół nas. Ludzie zawsze poszukiwali bezużytecznej wiedzy i tylko dlatego zbudowali naszą cywilizację. 
Wiemy też od dawna, że sensowna polityka, decydowanie o sprawach publicznych bierze się z namysłu i wolnego czasu, nie z gonitwy. Przekonywali o tym już starożytni i, widać, przekonali potomków, skoro demokratyczne społeczeństwa nieźle opłacają polityków w parlamentach, by mogli w spokoju i skupieniu poświęcić się polityce. 
Każdy z nas ma, jak zauważa filozof Odo Marquard, wiele historii, a nie tylko jedną. To jest nasza droga do wolności i do prawa, by być innym pośród podobnych. 

Zapewne najbardziej dotkliwe w tym powszechnym pośpiechu jest poczucie samotności. Samotności zdwojonej. Dla każdego człowieka, przekonują filozofowie, najważniejszym rozmówcą jest on sam. 
To źródło najważniejszych wyborów. To także w dużej mierze ochrona przed złymi uczynkami, bo któż chciałby nieustannie gadać i przebywać z łajdakiem? Jednak żeby zadawać się z sobą samym, formułować sobie moralne i życiowe szlaki, trzeba zewnętrznego nieróbstwa. Które jest ciężką wewnętrzną pracą myśleniem. I nie sztuka tego swojego rozmówcę wyłączyć, gdy brakuje wytchnienia, ale żyć bez niego to horror. 

Jeśli udaje nam się zrobić coś ważnego, choćby odrobinę zmienić świat na lepsze, to głównie wtedy, gdy potrafimy na chwilę wymknąć się temu światu presji. 
Leń nie tylko siedzi, lecz także myśli, rozmawia z sobą i z innymi, patrzy, czyta. Taki leń ma więcej szans na dobre życie i, co ważniejsze, na to, by jakoś naprawiać rzeczywistość, niż jego bliźni pogrążony w wiecznym pośpiechu. Nadzieja w leniach i ich czynach. Serio. 


Fragment "Pochwała myślącego lenia" 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz